Piszemy



Piszemy, czyli nasza twórczość literacka.

Wiersze z okazji odzyskania przez Polskę niepodległości.

Marysia:



Śpij maleńki, śpij syneczku
Ukryjmy się pod kłębem dymu
Przykro mi, że tym oddychasz
Czy wybaczysz mi, mój synu?

Śpij maleńki, śpij syneczku
Zamknij swe maleńkie oczka
Nie patrz na te stosy gruzu
Wiem, że prawda jest zbyt gorzka

Śpij maleńki, śpij syneczku
Zatkaj swe maleńkie uszy
Byś nie słyszał tych bombowców
Lecz jedynie krzyki duszy

Śpij maleńki, śpij syneczku
Choć wiem, że ci nie jest łatwo
Gdy zamiast ciepłego łóżka
Jest deseczka, gdzie ci twardo

Śpij maleńki, śpij syneczku
Wiem, że tu zbyt dużo śmierci
Niech ci wszyscy, co polegli
Nie umkną twojej pamięci

Śpij maleńki, śpij syneczku
Tatuś pójdzie stoczyć walkę
A gdy wróci, żywy, zdrowy
Odda ci powstańczą opaskę

Śpij maleńki, śpij syneczku
Czy się znów spotkamy, nie wiem
Lecz pamiętaj, że ja czuwam
Choćbym miał też czuwać w niebie...

Filip:

To był chłopiec z zabawkowym pistoletem w dłoni
Teraz żołnierz, który dzielnie naszego kraju broni
Lecz chłopiec myślał, że to tylko gra cieni
A żołnierz odliczał do ostatnich dni jesieni...

Zakurzone zabawki wnet do skrzyni włożył
Żołnierz, owiany śmiercią i krwią mundur założył
Młode oczy nie widzą, uszy na świat głuche
Żołnierza wiara tak mocna, a życie tak kruche...


KREDA

Witam, mam na imię Kreda. Jestem tablicą. Tak, tak, to nie pomyłka. Od 20 lat pracuję w szkole na Sądowej. Mam już swoje lata i jestem zmęczona, ale nadal niezawodna. Wiszę w sali chemicznej od 5 lat, tyle że to nie jest moje prawdziwe miejsce.
Urodziłam się, a raczej zostałam stworzona gdzieś na wschodzie w dużej fabryce. Nazywali ją wtedy żłobkiem dla tablic. Głośne i nieprzyjemnie miejsce. Kiedy farba wyschła, spakowali nas do ciężarówki i rozwieźli po świecie. Jak się później dowiedziałam, część tablic jest w Ameryce, część w Europie. Mam to szczęście, że trafiam właśnie do Europy, klimat jest tutaj idealny dla tablic.
Zapomniałam wam powiedzieć, co tam naprawdę robię w szkole. Jako mało doświadczona tablica zostałam przydzielona do sali matematycznej, gdzie zaczynała każda największa tablica jak Edward Tablico-ręki czy Ewa Tablicówka. Oni byli wielcy. Teraz pewnie uczą gdzieś na uniwersytetach albo są w muzeach.
Dobrze pamiętam, jak nauczyciel pytał uczniów tuż pod moimi nogami, a mój rozmiar przyprawiał ich o dreszcze. W takich sytuacjach starałam się pomóc. Podpowiadałam, gdzie na moim ciele można znaleźć odpowiedź, ale na marne. Byli za bardzo zestresowani. Kiedy się nudziłam, bujałam się na haczykach. Pewnego dnia haczyk się urwał, strasznie się wtedy obiłam. Wszystko mnie bolało, trochę farby z plecków odpadło a ramię się wykrzywiło. To był najgorszy dzień w moim życiu. Na szczęście w porę zjawił się wybawca-woźny. Szybko mnie podniósł i się mną zaopiekował. Wymieniał gąbki i codziennie mnie wycierał z kredy. Bardzo go pokochałam.
Gdy czułam się już lepiej postanowił, że przeniesie mnie w inne miejsce, bardziej bezpieczne. Trafiłam do sali historycznej. Nie był to łatwy okres dla mnie. Gdy widziałam tych wszystkich uczniów humanistów, którzy bez żadnego problemu pisali wiersze na kolanie albo posługiwali się pięknym językiem, czułam się bardzo zagubiona. Spędziłam tam 15 lat mojego życia. Wiedziałam, że po naukach ścisłych, gdzie wszystko jest logiczne, pewien chaos poetycki nie będzie łatwy do zrozumienia.
Ale wróciłam do żywiołu - chemia. Po 20 latach ciężkiej pracy jestem w stanie stwierdzić, komu najbardziej przydaje się tablica. Odpowiedz jest jedna - wybranym.

Mikołaj

"Droga" autorstwa Michała


Słońce ledwie wzeszło nad horyzontem, a ja już byłem ubrany i gotowy do drogi. Gotów odciąć się od wszystkiego i zacząć nowe życie. Spoglądam na zegarek, mam jeszcze godzinę do autobusu. Za godzinę zapomnę o wszystkim, co miało miejsce przez ostatnie 20 lat mojego życia. Schodzę powoli po schodach, uważając by nie obudzić mojej mamy. Dochodzę do kuchni i wyciągam z kieszeni list, który zostawiam na stole. Mam nadzieję, ze mama zrozumie. Wychodzę tylnymi drzwiami. Po raz ostatni spoglądam na białe ściany domu i ze łzami w oczach udaję się przed siebie. Do dworca mam niecałe 20 minut piechotą, więc nie śpieszę się i idę spokojnym spacerowym tempem. Spoglądam w niebo - jego szkarłatna barwa spowija całe Hustletown. Wschodzące słońce rzuca cienie na drzewa i latarnie, a nikły blask odbija się od tafli jeziora, obok którego znajduje się droga. Zastanawiam się, jak będzie teraz wyglądało moje życie - czy w końcu się poprawi? Czy w końcu znajdę spokój? Tego typu pytania dręczyły mnie przez całą drogę. W końcu zobaczyłem budynek dworca autobusowego. Spoglądam na tablicę - autobus do Red Valley City odjeżdża za 10 minut. Ciężko go było nie zauważyć - stał jako jedyny na peronie. Biały Mercedes Sprinter. Wchodzę do środka i kupuję bilet. W busie czuć było zapach alkoholu i menelstwa. W sumie to standard o tej porze. Oprócz mnie i kierowcy, w pojeździe znajdowała się również para staruszków po sześćdziesiątce oraz jeden miejscowy żul - Frank Groove. Menel, ale za to lubiany. Zająłem miejsce z przodu busa, wyciągnąłem słuchawki i założyłem je. W moich uszach zaczęły rozbrzmiewać dźwięki Imagine Dragons. Poczułem wibracje silnika. Ruszyliśmy. Gdy spoglądałem na puste ulice Hustletown, zaczęły mi się przypominać wszystkie chwile, jakie spędziłem w tej dziurze. A było ich dużo.


Moje problemy zaczęły się w podstawówce. Oczywiście pierwsze trzy lata mojej edukacji przebiegały bez większych incydentów. Każdy z wielką przyjemnością chodził do szkoły, każdego dnia zdobywając coraz to nowsze informacje. Problem zaczął się w czwartej klasie. Warto tutaj wspomnieć o tym, że różniłem się od moich rówieśników. Byłem niskim, pulchnym, ale za to wesołym chłopcem i przez pierwsze trzy lata nikt nie zwracał na to jakiejś szczególnej uwagi - bo po co. Wracając - w czwartej klasie zaczęły się moje problemy. Rozpoczęły się bardzo niewinnie - po prostu od słownych zaczepek. Nie traktowałem tego na poważnie. Wiecie, ktoś ci powie, że jesteś tak gruby, że chodzisz do kina i kupujesz bilet grupowy, a ty mu na to odpowiadasz - przynajmniej mam zniżki. Problem zaczął się, kiedy weszło to na agresywniejsze tory. Mutująca kula, Slaceson, Wieprz - to były te lżejsze określenia, które powoli zaczęły wpływać na mnie. Trwało to przez trzy lata. W siódmej klasie poznałem pewną dziewczynę - Lacy. Chodziła do klasy równoległej. Była aniołem. Długie, falujące blond włosy podkreślały jej duże, błękitne oczy, a jej uśmiech rozświetlał nawet najciemniejszą noc. Zaczęliśmy się spotykać. Dobrze nam się rozmawiało, byłem szczęśliwy. Nie przeszkadzał jej mój wygląd, zaakceptowała mnie. Pewnego dnia, kiedy byliśmy nad jeziorem, ktoś zrobił nam zdjęcia i rozesłał po całej szkole - po odpowiedniej obróbce. Wtedy codziennie musiałem brać w szkole "prysznic oczyszczenia z brudnych myśli" - dzień w dzień, przez kolejne dwa lata miałem spuszczaną głowę w kiblu. Jeszcze, jakby było tego mało, byłem na każdym kroku upokarzany w różny sposób. Lacy wspierała mnie, ale pewnego dnia wyprowadziła się do Los Angeles. Wtedy zaczęli mnie bić. Każdego dnia miałem na sobie nowy siniak. Kiedyś się ich zapytałem, dlaczego to robią, co im takiego zrobiłem. Odpowiedzieli tylko - jesteś tłustą, mutującą świnią, nie masz prawa normalnie żyć. Moje problemy ustały po zakończeniu podstawówki. Poszedłem do liceum i postanowiłem coś zmienić ze sobą. W międzyczasie urosłem i przez rok codziennie trenowałem, co dało mi satysfakcję. W drugiej klasie, mojego ojca aresztowano za gwałt i nieumyślne spowodowanie śmierci. Należało mu się. Ale nie mnie. Gdy całe miasto się o tym dowiedziało, zaczęto mnie nazywać synem gwałtsynem i bękartem diabła. Moją szafkę obrzucano czym się dało, moje zeszyty były codziennie niszczone, a rower co miesiąc musiałem naprawiać. Pewnego razu, w trzeciej klasie, zostałem pobity. Ale nie tak jak w podstawówce - napastnik miał ze sobą kastet. Byłem cały zakrwawiony. Zostawił mi jeszcze jedną pamiątkę - wyciął mi na ręce napis "wracaj do piekła gwałtsynu". Gdy leżałem w szpitalu, zastanawiałem się, czy nie popełnić samobójstwa. Szybko jednak z tego zrezygnowałem. Wpadłem na pomysł wyjazdu. Po wyjściu ze szpitala, znalazłem sobie pracę - po lekcjach w szkole pracowałem w kawiarni, a w nocy na stacji benzynowej. Przez trzy lata marzyłem tylko o tym, by stąd wyjechać. I teraz siedzę w busie i spoglądam przez okno. Znaki drogowe pokazują, że do Red Valley City zostało jeszcze półtorej godziny. Zamykam oczy i śnię o nowym, lepszym jutrze...






Opowiadanie Mai


Nie wierzę w przypadki. Jako osoba przesądna jakiś czas temu postanowiłam, że każdego siódmego dnia miesiąca będę brała udział w jakimś konkursie. Zwykle od dwóch lat kończyło się na wygranej po kilka złotych lub jakimś gadżecie. Tym razem postanowiłam wysłać zgłoszenie do biura loterii, które gwarantowało wycieczkę w kosmos. Nie wiem, co lub kto zadecydował o mojej wygranej, ale gdybym wiedziała wtedy to co teraz...


Właściwie wszystkie formalności zostały załatwione przez biuro. Moja rola ograniczała się do składania podpisów na umowach i ćwiczeniach na specjalnych sprzętach wytrzymałości mojego organizmu. Moja radość z wyprawy była ogromna. Nawet nie patrzyłam, co podpisuję.


Niedługo po wygranej w końcu nadszedł dzień, w którym miałam założyć skafander i wsiąść do maszyny, która zabierze mnie w kosmos. Oprócz mnie w załodze byli dwaj mężczyźni i cztery kobiety. W sumie siódemka, co odebrałam za wspaniałe nowiny, przecież to szczęśliwa liczba. Wokół ośrodka, z którego mieliśmy wylatywać zebrał się ogromny tłum gapiów. "-To się dzieje naprawdę!" - uświadamiałam samej sobie, zwykle na głos, wzbudzając tym serdeczny śmiech członków załogi.


Usiadłam na moim miejscu w rakiecie, z oczywistym podnieceniem czekając, aż zegar odliczy wszystkie dziesięć cyfr. Sekundy zamieniły się w godziny, a te w dni. Wydawało mi się, że świat zatrzymał się w miejscu. Ale tak nie było. Wszelkie myśli z moje głowy uciekły wyganiane z niej przez okrutny hałas. Wiedziałam, że to silniki. Poczułam szarpnięcie i mimo huku zdałam sobie sprawę, że rakieta wystartowała. Pruliśmy przed siebie, pokonując wszelkie bariery. Czułam się niezwyciężona. Widziałam w oszałamiającym tempie oddalającą się Ziemię. Nagle wszystko ucichło. Płynęliśmy przez ciemność w absolutnej ciszy, a uczucie to było tak magiczne, że nie da się go opisać.


Podróż trwała tydzień, który minął momentalnie przeplatany moim strachem, szczęściem, ale przede wszystkim zachwytem. Przynajmniej przez połowę czasu w kosmosie byłam tak zdumiona, że nie mogłam zamknąć ust.


Powiedzieli mi, że mam przygotować się do lądowania. Poszłam założyć skafander i po sprawdzeniu kompletności mojego stroju przez doświadczonych członków załogi udałam się do miejsca, przez które wychodziło się z rakiety. Teraz zostało tylko bardzo nieprzyjemne lądowanie.


Wylądowaliśmy. Rakieta stała na księżycu, a ja stałam w rakiecie. Nie mogłam się doczekać przekroczenia jedynej granicy, która dzieliła mnie od przygodny życia. Kapitan wyprawy po raz ostatni sprawdził sprzęt i wydał oficjalną zgodę na opuszczenie statku. Właz się otworzył, a ja ujrzałam białe podłoże, jakby zakurzone, pokryte pyłem. Wysunęła się drabinka, po której kapitan zaczął schodzić. Miałam iść tuż po nim. Szok, niedowierzanie i podniecenie opanowały cały mój organizm. Czułam chłód, ale moje ciało od środka wręcz parzyło z emocji. Jeden szczebel, drugi.. Jeszcze tylko kilka z nich dzieliło mnie od księżyca. Kiedy stałam na ostatnim zeskoczyłam. Chociaż lepsze słowo to: poleciałam. Wrażenie było niezwykłe i natychmiast zastąpiło wszelkie inne. Uczucie latania było tak niesamowite, że miałam ochotę tańczyć i śpiewać z zachwytu. Zaczęłam skakać jak małe dziecko, które właśnie opanowało tę sztukę. Ledwie dotykałam stopą podłoża, a już leciałam kilkadziesiąt centymetrów nad tą niezwykłą przestrzenią.


Po kilkunastu skokach dołączyłam do załogi, która była równie podniecona. Spojrzałam w stronę, od której przylecieliśmy i ujrzałam Ziemię. Było to nic z porównaniem do fotografii. Ogrom kosmosu i niemożność jego ogarnięcia momentalnie mnie przytłoczyły. Zrozumiałam jak mała jestem i jak mało znaczę w obliczu tego wszystkiego. Odwróciłam się i zobaczyłam ciemną, głuchą pustkę zmąconą jedynie przez gwiazdy. Widoki były dosłownie nieziemskie. Nie mogłam wydusić z siebie słowa, a kiedy znów spojrzałam na Ziemie z moich oczu popłynęły łzy. Wspólnie z załogą wbiliśmy do powierzchni księżyca flagę, świadczącą o naszej obecności, a kapitan postanowił, że czas wracać.


Nadal ubrana w skafander, w zbyt wielkim szoku, aby ruszyć się gdzieś dalej, siedziałam w rakiecie, tuż za włazem, tonąc we własnych emocjach. Wystartowaliśmy z księżyca już jakiś czas temu, a ja ciągle nie mogłam dojść do siebie.


Kilka godzin później usłyszałam wzburzone krzyki załogi i wołania mojego imienia. Nie wiedziałam, co się dzieje. Jedyne czego byłam pewna to, to że już nigdy nie chcę ujrzeć Ziemi z bliska.


Przycisnęłam guzik awaryjnego otwierania i własnoręcznie odkręciłam właz, zbyt pochłonięta emocjami, żeby móc to przemyśleć. Miałam jedynie skafander i pełną butle tlenu. Przez otwarty właz zobaczyłam Ziemię, coraz bliższą i nie widziałam już nic poza nią. Wyskoczyłam z rakiety w nieograniczoną przestrzeń, bez możliwości powrotu.


Kończył mi się tlen, a ja dalej mogłam jedynie przypatrywać się Ziemi. Tak niezwykłej i nieokiełznanej. Jedyne o czym mogłam myśleć to zachwyt i szok. Byłam jak zaczarowana. Nieokrzesane i nie do ogarnięcia emocje przelatywały mi przed oczami, niby coś materialnego, czego można dotknąć. Ale już nie mogłam się poruszać. Miałam tak mało tlenu, że wydawało mi się, że znów robię ten pierwszy krok na księżycu, na chwilę wróciłam do tamtej chwili.


Otępienie wzięło górę, a ostatnią rzeczą, jaką pomyślałam, było to, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie i zasypiam z najpiękniejszym i nieporównywalnym do niczego widokiem.


Umieram z wielkim uśmiechem na ustach.






Wiersze Marysi

-Niewyspana, proszę Pana
Chodzę chyba od miesiąca
Nie wiem czy to ze zmęczenia
Czy po prostu braku słońca.

-Niech mi Pani powie, proszę
Czy się dużo Pani śmieje
I czy kochać też próbuje
Czy emocjonalnie chwieje?

-Ja to nie pamiętam na dziś
Czym jest miłość wcale
Jaka trudna jest i ciężka
Ale piękna w swym banale

-Czyli jednak brak miłości
Wpłynął na to złe poczucie
Pustki i zmęczenia w głowie
Lecz to jest po prostu życie.

-Pan lekarzem jest moim,
Więc żądam odpowiedzi teraz
Cóż ja powinnam zrobić
Żeby w końcu się pozbierać?

-Samotność ciężkim jest przypadkiem
Więc nie ma rady żadnej na nią
Więc przepiszę tableteczki
I pożegnam się dziś z Panią.

-Niech mi Pan więc tylko powie
Czym ja sobie zawiniłam
Że oddychać ledwo mogę
I chęć do życia już straciłam?

-Kochana Pani, tak już bywa
Że życie nam daje w policzek
I wykreśla nam szczęście
Z nakreślonej listy życzeń.

-O, dziękuję Panu za receptę
Dziś już nici z mej radości
Idę znów się zamknąć w domu
I umierać z samotności.


---------------------------------------------------------


Dałeś mi kilka malin z dłoni
Karmiłeś mnie nimi co rano
Choć nie lubię smaku owoców
Chciałam, by to się działo

Dałeś mi kilka śliwek wieczorem
Bym była jeszcze zdrowsza
I tak karmiłeś mnie bez końca
Passa stawała się coraz słodsza

Później dałeś mi kilka śliwek
Pod okiem, na ręce i nodze
Bo zima nadeszła też w sercach
A ty potykałeś się na mrozie

Gdy odeszłam już całkiem
I zbladły purpurowe śliwy
Zostawiałeś na ciele innej
Purpurowe, lecz maliny.

.............................................................................................................


Wiersze Kingi

Pamiętam

Ślad błyszczyku

Na twoich ustach

Odbijał promienie słońca

Jak moskiewska cerkiew



Я помню


Pamiętam

Różany zapach

Dłonie serce




Я помню


Pamiętam nas

Pamiętam,

Nie do końca.


.............................................................................................................................................


Stawiam mur


D r z w i


Nie do otwarcia

Zamykam szczelnie

Na klucz

Nie jeden

Na dwa

Trzymam

Opieram

Nie chce

Nie mogę

Nie zniosę.


Dlaczego dla ciebie to drzwi obrotowe?



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyświetlenia :)